sobota, 20 lipca 2013

ODCINEK 51 - MACIEK STUHR

Wybiegłam z domu za późno, jak zwykle zresztą.
Dobrze, że są wakacje, przynajmniej Basia została z chorą Asią. Nie wiem, co jej jest, ale od kilku dni non stop gorączkuję. Sprawy biurowe przeniosłam więc do domu. Można bez problemu się domyśleć, że takie biuro w domu, z chorym dzieckiem w dodatku, przynosi jedynie delikatne ukojenie wyrzutów sumienia, że jednak coś się robi, bo rezultaty pracy raczej powolne i marne. Czasami jeden mail piszę kilka godzin, czasami jakieś wyliczenia robię dwa dni, no ale zawsze mam poczucie (zupełnie zresztą niewłaściwe), że do przodu. Jestem przekonana, że gdybym odłożyła pracę na za tydzień, też by się nie stało i świat by się nie zawalił, ale jednak tę wiedzę wykorzystuję tylko w teorii, będąc świadoma, jak głupio postępuję oraz udzielając cennych rad innym.

Nie tak dawno, bo w ubiegłym tygodniu, mówiłam do koleżanki: „nic się nie martw, jak odpoczniesz kilka dni, świat się nie zawali”. I co? Wniosek jeden: dawanie rad jest zdecydowanie moją MOCNĄ stroną. Całkowicie inaczej jest z zastosowaniem ich na własnym przykładzie. To już dłuższa droga i dużo dużo głębsza filozofia.

Dworzec Gdański. Wsiadam do metra, po czym po przejechaniu jednego przystanku każą mi się przesiąść do komunikacji zastępczej. Szlag by to trafił.

Jadę więc dusznym tramwajem, w którym letnią porą potęga zapachów, nie do końca pożądanych, się wzmaga ponad przeciętną. Wysiadam przy Politechnice, by tam znowu zejść w podziemia. No i jeszcze odjechał mi pociąg, bo bramki mi się zablokowały na górze.

- Pech Panie Boże, czy co? – mówię sama do siebie, a może do Pana Boga. Ale z drugiej strony, po co zadręczać Go takimi błahostkami. Ma większe problemy niż spóźnienie na pociąg, skoro kolejny za kilka minut.

Siedząc na ławeczce uspokajam myśli. Przeglądam jeszcze papiery, których nawet nie zdążyłam wsadzić do teczki. W końcu jest. Moje METRO. Wchodzę do wagonu, a tu co? WOW! Wita mnie uśmiechnięty Maciek Stuhr. Siadam więc naprzeciwko niego i udając, że nie widzę jego wzroku spoczywającego na końcówkach moich włosów, cichutko wzdycham sobie. Ciekawie jak to być takim Maćkiem. Znanym, lubianym, podziwianym. Och. Nawet dobrze, że spóźniłam się na tamten pociąg. Nie wiadomo, czy wtedy miałabym okazję tak sam na sam poprzebywać z Maćkiem. Zadaję mu w myślach tysiąc pytań. O jego pasje, o to jak to jest być znanym synem znanego ojca, jak to jest być uwielbianym i podziwianym, co lubi jeść na śniadanie i czy gdyby nie miał żony, zjadłby ze mną kolacje.

Musze wysiadać. Pola Mokotowskie teraz. Tu umówiłam się z Kornelią. Maciek sprawił, iż nie żałuję jednak, że wybrałam komunikację miejską. Innym powodem jest to, że w moim samochodzie popsuła się klima. A ja nienawidzę, powtarzam: nienawidzę zajmować się samochodami poza tym, że do nich wsiadam i jadę. Nie cierpię tankowania, dlatego też marzę o samochodzie na gaz. Wtedy przychodzi pan i tankuje. Albo wtryskuje. Nie wiem jak nazwać sposób przerzucania gazu z jednego pojemnika do drugiego. O może "napełnia" będzie właściwym określeniem. W każdym bądź razie, co uświadomił mi Karol, gdybym miała auto na gaz, miałabym mniejszy bagażnik oraz nie mogłabym parkować w naszym garażu podziemnym. Te dwa szczegóły sprawiły, że pozostałam przy benzynie i męczę się na tych stacjach benzynowych. Czasami ktoś się zlituje, ale rzadki to przypadek niestety.

Z Kornelią omawiamy szczegóły ostatnich zamówień. Okres wakacyjny jest słabszy w książki dla dzieci, ale obfituje w serie dla nowożeńców. Jednak tutaj czasami wymagania są bardzo wysokie.

- Przeliczyłam ostatnie zlecenie i nie zgadza nam się – mówi Kornelia. Jest zmartwiona, a ja prawdę mówiąc nie wiem, o jakich liczbach mówi.
- Kornelia, wprowadź mnie w temat. Mam chorą Aśkę i nie ogarniam – zwłaszcza cyferek.
- No chodzi o zamówienie na wrzesień na ślub dla Marcela Wilczka.
- No tak pamiętam. Książkę zamówiła jego narzeczona chyba.
- Nie książkę tylko komiks
- Tak, tak przypominam sobie. Gdzieś zresztą tu mam wprowadzone zamówienie. O jest. To to.
- No tak. Jednak rysownik, którego wybrała, podniósł znacznie cenę. Ona nie chce innego, a jego stawka nie ma szans, aby zmalała.
- Ile teraz na tym wychodzimy do przodu?
- Do przodu? Jesteśmy jeszcze w plecy, nie licząc na razie innych kosztów!
- Siet! A próbowałaś im wcisnąć tego drugiego rysownika? Sebastiana chyba?
- Nie, ale to bez szans. Ta Iza jest nieustępliwa. Chce tego i koniec.
- Kurcze, spróbujmy ją przekonać
- Ala, jak chcesz, to próbuj. Ja się poddaję.
 - To co? Chcesz wyłożyć z kieszeni 5 koła!
- Jak przyznamy się do błędu, to będzie nasza porażka.
- Jak się nie przyznamy, to też odniesiemy klęskę.
- Tak, ale nasz wizerunek pozostanie bez skazy.
- Tu masz rację. Zaczekaj, spróbuję do niej zadzwonić.
- Zastanówmy się jeszcze chwilę – mówi zdenerwowana Kornelia i przygryza dolną wargę.
- Chyba dzwoni ci telefon – mówię i tym samym przerywam kilkunastominutowe już myślenie Korneli i nieskazitelną niemal ciszę.
- Cholera! To ona!!! Co jej powiedzieć?
- Ona czyli kto?
- No jak to kto! Iza! Aaaa! Weź z nią pogadaj. Albo nie ja to zrobię.

Biorę telefon od rozdygotanej Korneli i odbieram:
- Witam serdecznie Pani Izabello. Mówi Alicja. Niestety koleżanka nie może teraz rozmawiać – mówię i patrzę na moją współtowarzyszkę, która opada na krzesło i jednym haustem wypija szklankę wody – Czy mogę Pani w czymś pomóc?
- Właśnie tak, bo ja chciałabym nieco zmienić tą historię, ale nie mogę być w tym tygodniu w Warszawie, wracam dopiero w poniedziałek, więc mogłabym się spotkać we wtorek z autorem tekstu.
- Pani Izo, ale wie Pani, że czasu pozostanie nam bardzo niewiele.
- No wiem wiem, ale tak bardzo mi na tym zależy.
- To będzie dość duży problem przyznam szczerze. Zwłaszcza, że rysownik, którego Pani wybrała wyjeżdża z Polski na cały sierpień
- Oh…
- Ale mam rozwiązanie, które powinno panią usatysfakcjonować.
- Tak? – pyta z niecierpliwością
- Możemy zmienić autora rysunków. Mam innego, równie wspaniałego artystę. Sebastian Mirtul. Pracuje tylko dla zagranicznych firm, bardzo rzadko na rynku polskim. Dla nas robi wyjątek. Podobały się z tego co pamiętam pani jego prace. Mogłybyśmy spróbować z nim. Z tego co wiem, jest dostępny w najbliższych miesiącach. Nie wiem, jak Pani się na taką jednak zmianę zapatruje.
- Wspaniale pani Alu. Tamte rysunki też mi się bardzo podobały, o ile nawet nie bardziej. Wow! Super!!! Dziękuję.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona. Zatem czekamy na panią we wtorek. Godzina 13 będzie pasowała?
- Tak, jeszcze potwierdzę w poniedziałek, dobrze?
- Oczywiście. Zatem miłego tygodnia i do zobaczenia.
- Do zobaczenia Pani Alu.

Kornelia osłupiała nie może uwierzyć. A jednak szczęście czasami przychodzi.

W drodze do domu wstępuję do Hali Mirowskiej, żeby kupić owoce i warzywa. Teraz latem jemy tego kilogramy. Chodząc między straganami, sama nie wiem czemu, wysyłam sms do Daniela. Pytam tylko, co słychać. Głupie, prawda? Beznadziejnie głupie. Jednak zanim zdążyłam pomyśleć, wiadomość została wysłana. Kurwa!

Odpowiedź jest szybsza, niż się spodziewałam. „Spotkajmy się dziś wieczorem. Może Vapiano koło Mariottu?”. Dopiero za jakąś godzinę odpisałam: „Będę”. I tyle.

- Basia, a nie dasz rady przełożyć spotkania na jutro?
- Mamuś, to nie spotkanie tylko próba. Przecież wiesz, że nie mogę.
- Tak Basiu, wiem – i jest mi głupio, że znowu wykorzystuję Basię. - Poproszę panią Ulę, żeby do nas przyszła i spędzi z Asią parę godzin. Dla małej też to będzie urozmaicenie.
- W sumie niezły pomysł. Ciekawe tylko, czy będzie mogła.

Okazuje się, że może. Basia więc idzie na próbę, a ja jadę taksówką na Emilii Plater. Przy wejściu do restauracji waham się przez chwilę. Pytanie, czy dobrze robię, mimo że kretyńskie, kołacze mi się po głowie. Odpowiedź znam. Lepiej niż ktokolwiek inny.

Otwieram ciężkie drzwi, a pani podaje mi kartę. Wzrokiem szukam Daniela.

- Chodźmy stąd – mówi nagle znany głos z zza moich pleców.
Mówimy „do widzenia” i wychodzimy w pośpiechu. Na ulicy mam chwilkę, aby mu się przyjrzeć. Jest dużo chudszy i taki mizerny okropnie. Bladość potęguje na jego twarzy.
- Co się…
- Ciii, nic nie mów. Zaraz ci wszystko opowiem. Chodźmy stąd. Chodźmy gdzieś na spacer.
- Dobrze – zgadzam się bez chwili wahania

Idziemy chodnikiem w stronę Placu Trzech Krzyży. Nie mówimy prawie nic. Decydujemy się na taksówkę i podjeżdżamy do Łazienek. Spokojnymi alejkami wędrujemy powoli ramię w ramię.

- Mam białaczkę – mówi w pewnym momencie Daniel. Serce mi zamiera.
- Białaczkę? – powtarzam pytaniem słowo jak jakąś mantrę
- Ostatni czas leczyłem się w Stanach i Kanadzie. Lekarze mówią, że zatrzymali póki co rozwój choroby. Teraz kwestia najbliższych miesięcy.
- Dlaczego nic nie mówiłeś, nie dałeś żadnego znaku?
- Alicja!!!! Nie chciałem ci bardziej psuć życia niż to zrobiłem. I tak namieszałem nieźle. Potem widząc cię z Karolem i dziewczynkami zrozumiałem, że to nie jest tak, że rozwalam coś, co jest święte. Rodzinę. Nie chciałem zepsuć życia dziewczynkom, zostać znienawidzony przez nie. Jestem przekonany, że kiedyś będziemy razem, jeśli nie w tym, to na pewno w kolejnym wcieleniu.
- A te ostatnie maile?
- To jedne z setek tysięcy, które odważyłem się wysłać. Pisanie do Ciebie było najsilniejszym lekarstwem. Pisałem codziennie kilka maili. Kiedy nie byłem w stanie pisać, dyktowałem treść maila pielęgniarce. To było najlepsze lekarstwo. Działało mocniej niż chemia.

Daniel mówi, a mi łzy kapią na buty. Opowiada o chorobie, o tym, co przeszedł, jak wypadły mu włosy, jak fatalnie znosił chemioterapię. O znajomych ze szpitalnych sal, o kolejnych klinikach i kolejnych lekarzach. O godzinach ciągnących się w nieskończoność, o niewypowiedzianych słowach, o bólu i rozterkach. Nie jest to narzekanie, nie ma to nic wspólnego ze skarżeniem się na swój los, z krytykowaniem wszystkiego i wszystkich. Opowiada z pokorą i ogromnym spokojem w głosie. Mam wrażenie, że opowiada o kimś innym, nie o sobie. Gdy mówię mu o tym, potwierdza, tłumacząc, że to właśnie jego system obronny. Nie chce utożsamiać się z chorobą. Nie chce zrzędzić i burczeć na wszystko. Chce panować nad własnym ciałem i nad tym, co się z nim dzieje.

- Ala, chciałem ci podziękować, bo dzięki tobie to wszystko przeżyłem i z tym wszystkim sobie jakoś poradziłem.
- Ale jak?
- Żyłem wspomnieniami. To dla nich zasypiałem i dla nich budziłem się codziennie. Wspomnienia wspólnych chwil, tego, co nas połączyło, wspólnych nocy i wspólnych dni. Wspomnienia pozwoliły mi przeżyć. I listy do ciebie.
- Czy mogę je przeczytać?
- Nie wiem, czy byś chciała – w jego głosie słychać wahanie
- Bardzo.
- Myślę, że kiedyś będę na tyle odważny, żeby ci je dać. Robi się zimno i powoli wracamy.

Daniel bierze mnie delikatnie za rękę, a ja pozwalam mu się objąć. Tak bardzo mi go brakowało. Tak bardzo za tym tęskniłam. Za jego dotykiem, obecnością, głosem.

- Spotkamy się jutro? – pytam nieśmiało
- Jutro jadę do Gdańska, wrócę pewnie późno. Może więc pojutrze.
- Dobrze. Pamiętaj, gdybyś potrzebował mojej pomocy…. – dodaję, a on całuje mnie czule w czoło i mocno przytula do siebie. A obok nas przechodzi właśnie Maciej Stuhr. Ten sam, którego widziałam rano w metrze. Tym razem już nie na plakacie reklamującym sieć komórkową. Żywy, żywiusieńki. Na własnych nogach. 

- Widziałaś – pyta Daniel i uśmiecha się do mnie
- Dziś drugi raz – mówię i wtulam się w niego.

 Jeszcze później, leżąc samotnie w łóżku, zastanawiam się, co tak naprawdę jest w naszym życiu ważne. Co się tak naprawdę liczy.

Słyszę dźwięk smsa w mojej komórce.

 „Tylko ty nadajesz sensu mojemu życiu”.

Niesamowite. Niemożliwe. Skąd wiedział. Skąd wiedział, żeby właśnie teraz coś takiego napisać. Skąd Karol wiedział?

niedziela, 19 maja 2013

ODCINEK 50 - WIOSNA


Pierwszy wiosenny wypad za miasto. W końcu jakaś ulga po tym okropnym śniegu i zimie dłuższej niż inne, które pamiętam. I takiej ponurej przede wszystkim.

Spotkałam dzisiaj Przemka. Kolegę z liceum. Kupa lat, rzec by można! Przemo ogarnia temat HR-u w dużej korporacji. Wstąpiliśmy do kawiarni na poranną latte i ciastko. Takie miłe półtora godziny. Wspominaliśmy stare czasy. Okropną fizyczkę i jeszcze gorszego historyka! Brrr! I chwile, gdy trzeba było znać na lekcje geografii każdą rzekę na mapie i każde jeziorko. Okropieństwo. I wzory chemiczne wkuwane na pamięć, których znajomość do niczego się nam nie przydaje. I to odpytywanie z biologii z mitozy i mejozy. Z budowy żaby i innych takich Bogu ducha winnych zwierzaków.

- A pamiętasz naszą maturę, gdy w toalecie zostawialiśmy rozwiązania zadań z matmy! Zwłaszcza tych z prawdopodobieństwa.
- Tak! I jeszcze to, gdy Mitlecki, pijany w czuba, poprosił do tańca na studniówce babkę z polaka. I obniżyli mu za to zachowanie na koniec roku.
- To były czasy!
- Niby beztroskie, a jednak nie do końca. To wkuwanie po nocach, te durne sprawdziany, te odpytywania.
- No niby tak, ale chętnie bym do nich wrócił.
- Ja chyba już nie. Fizyka – masakra, historia – masakra! Czego oni nas tak naprawdę nauczyli!
- No już tak nie mów! Czegoś nauczyli. Pomyśl, że tacy nastolatkowie to też nie najłatwiejszy materiał do kształtowania postaw społecznych i osobowościowych.
- Tu się z tobą zgodzę. Jeden bunt nastolatki już przeżyłam. Przed drugim właśnie stoję.
- Czyli wiesz, o czym mówię. Patrząc tym razem od tej drugiej strony.
- Dokładnie wiem.

Przemek, jak się okazało, ma trzech synów (cóż za przypadek!). Z tym, że bliźniaków w wieku 15 lat i jednego 13-latka. Po liceum poszedł na studia na SGH. Skończył je z wyróżnieniem. Potem przechodził od jednej firmy do drugiej.

Opowiedziałam mu o swojej firmie. O pasji, którą przełożyłam na pracę. O książkach, które tworzymy, o ludziach, z którymi współpracujemy. O artystach – pisarzach i rysownikach, cudownych ludziach, którzy pracują dla nas. O tych, którzy te książki zamawiają, dla których tworzymy i dla których poświęcamy całe nasze serce. Stwierdziłam na koniec, że kurcze lubię tę swoją robotę. Fakt, raz bardziej wkurzająca, raz mniej, ale daje mi satysfakcję i spełnienie. Dawno o tym nie myślałam w ten sposób. Codzienny zapierdziel nie pozwala na takie refleksje.
A szkoda. Człowiek mógłby bardziej docenić to, co ma. I przez to mniej narzekać.

A przecież weekend dał mi tyle radości. No i właściwie nastroił optymistycznie. Pojechaliśmy z dzieciakami, te które ostały nam się w domu, na Mazury. Trzydniowy wypad za miasto.

Pakowanie wszystkich nie należy do najprzyjemniejszych czynności w życiu, ale czegóż nie robi się dla rodziny. Kiedy udało nam się cudem upchnąć w aucie wszystkie bagaże (przy czym słowo „upchnąć” i „cudem” doskonale obrazują sytuację, jaka miała miejsce), byliśmy gotowi do wyjazdu.

Standardowo, po opuszczeniu Warszawy, przypomniało się wszystkim to, o czym zapomnieli. Standardowo też mamy już wypracowaną procedurę w takich sytuacjach. A więc (wiem, wiem, że nie zaczyna się zdania od „a więc”) zatrzymaliśmy się w sklepie po drodze i kupiliśmy wszelkie niezbędne elementy brakujące do hasła: „spakowani” oraz „gotowi”.

Zakupiliśmy więc kąpielówki dla Karola, podkoszulki dla Asi oraz rajstopy i słuchawki dla Basi. Ja nabyłam soki i wodę oraz owoce. W każdym bądź razie, w końcu można było jechać dalej.

Dziewczyny zasnęły szybko. Rozmawialiśmy z Karolem spokojnie. Pomógł mi rozwiązać kilka rzeczy związanych z moją firmą. Rzadko się go pytam o radę, a ma gość łeb na karku. Dyskutowaliśmy o rozwoju, perspektywach, celach krótko i długoterminowych. W pewnym momencie wyjęłam notatnik i zaczęłam zapisywać te ważniejsze pomysły. Niektóre naprawdę były świetne.

Założenie firmy nie jest problemem, problemem jest jej utrzymanie i rozwinięcie. Teraz kryzys na rynku więc z tematem bajek jest ciutkę gorzej, aczkolwiek i tak nieźle nam idzie. Plusem jest to, że autorzy i ilustratorzy zniżyli swoje ceny, co czyni produkt bardziej ekonomiczny. Karol podsunął pomysł, aby rozszerzyć produkt o komiksy. Skierowane do młodzieży, zwłaszcza jako prezenty na 18-tkę. Przyznam szczerze, całkiem niezła myśl. Od razu przyszedł pomysł na książki dla nowożeńców i tym podobne upominki. Wiadomo, nie wszystko od razu, ale perspektywa jest fajna, zwłaszcza, że pozycję na rynku już mamy.

Wracam myślami do minionego tygodnia. Karol był w Zurichu. Poleciał w końcu. Po długich debatach i rozmowach, które chciał szybko kończyć, a ja mu nie pozwalałam, doszliśmy do wniosku, że przynajmniej powinien pojechać na spotkanie. Żeby poznać konkrety, poznać firmę, ludzi. Zawsze lepiej być świadomym, z czego się rezygnuje. Choć mój szósty zmysł mi podpowiada, że jednak stanie na tym, że będziemy osobno.

We wtorek Basia odprowadziła Asię do przedszkola dzisiaj. Ja dopiero na 14 jechałam na spotkanie, mogłam więc porozkoszować się samotnym rankiem w pustym i cichym domu. Włączyłam muzykę. W odtwarzaczu płyta Basi. A tam Anita Lipnicka! Wow! Nie miałam pojęcia, że moje dziecko tego słucha.

Zostań proszę Cię tak długo szłam zmęczyłam się
przez siedem gór i siedem mórz byś oddechem swym
ogrzał oddech mój
Święta chwila ta niechaj święci się
święta moja łza na koszuli twej
święty taniec chmur i gołębia śpiew
święta zwykłość dnia bo znalazłam Cię
Popatrz wszystko lśni przed nami tu nie dotarł nikt
nietknięta biel i czyste szkło pośpiech warg
i drżenie rąk
Zostań proszę Cię tak długo szłam zmęczyłam się
ułóżmy gwiazdę z naszych ciał niech chroni nas niech świeci nam
Święta chwila ta niechaj święci się święta moja łza na koszuli twej
Piękną jestem ja a rycerzem ty z tobą długo chcę i szczęśliwie żyć...


Muzyka rozbrzmiewała wokoło. Zaparzyłam sobie mocna espresso i siadłam do komputera. Z filiżanką w ręku otworzyłam mój laptop – Karol zawsze krzyczy, gdy tak robię, że niby się kawa może wylać na komputer - i sprawdzam pocztę. Męczy mnie ten mail od Daniela. Odpisałam już wcześniej, ale nie odważyłam się tego wysłać. Jeszcze raz kliknęłam na wiadomość zapisaną w katalogu „ DRAFTS” i czytam po raz setny ten sam tekst.

FROM: Alicja
TO: Daniel
DATE: 02/04/2013, 22:46
Theme: TY

TY

Nie pytam dlaczego nie powiedziałeś.
Nie pytam na co, jak długo i jaki wynik badania.
Nie pytam do kiedy i od kiedy.
Nie pytam, jaki efekt.
Nie pytam nawet, jak się czujesz.
Nie pytam, bo niewiedzy mniej się boję niż prawdy.
A prawda może być…no właśnie…jaka może być?

Odszedłeś. Ja zniknęłam. Tak było lepiej. Myślałam, że potrafię bez Ciebie żyć… myślałam….
A.

W końcu kliknęłam „SENT” i wysłałam. Nie miałam odpowiedzi do dzisiaj. Z jednej strony cieszę się, że nie odpisuje, bo mogę się na niego wkurzać z tego powodu, z drugiej martwię się, dlaczego…

- Ziemia do Alicji – z letargu wspomnień obudził mnie głos Karola – Pytałem dwa razy, czy stajemy na jakąś małą przerwę. Jestem trochę głodny
- W sumie niezły pomysł. Zaczekajmy aż laski się obudzą.

Na efekt naszych oczekiwań, nie musieliśmy długo czekać. Najpierw jedna, potem druga. I się zaczął kołowrotek na tylnej kanapie.

Basia niespodziewanie pyta Karola:
- Tatuś, a ty jedziesz do tej Szwajcarii?
- Jeszcze nie wiem kochanie – odpowiada zakłopotany Karol. Fakt, że tematu nie poruszamy, unikamy jak ognia, rzekłabym wręcz.
- No ale jak było na tym wyjeździe, nic nie mówisz – męczy dalej temat Basia
- Basiu, wyjaśnię wszystko jak tylko ustalimy najważniejsze sprawy z mamą
- A to nie mamy my nic do powiedzenia? – mała jest najwyraźniej niezadowolona, choć tak naprawdę ma rację i zgadzam się z nią. Powinny uczestniczyć w tych dyskusjach. Kiwam głową do Karola, żeby zaczął mówić.
- Dobrze. Powiem wam wobec tego, jak wygląda sytuacja. Firma, do której zostałem zaproszony, to jeden z największych potentatów na rynku szwajcarskim. Zaproponowali mi pracę w sektorze finansowym i naprawdę niezłą wypłatę. Zarabiałbym cztery razy więcej niż teraz.
- WOW – wykrzyknęła Basia - nieźle.
- Poza tym ogromne perspektywy rozwoju. Zawodowo przeszedłbym do innej ligi – kontynuował Karol.
- WOW – tym razem wykrzyknęła Asia, pewnie nie wiedząc, o czym dokładnie tato mówi. Brakowało jeszcze tylko mojego „WOW”.
- Istnieje także możliwość przeprowadzki z całą rodziną, ale wiem, że to niemożliwe. Dlatego są w stanie finansować przeloty do Polski w co drugi czwartek i powroty w niedziele.
Tu nieźle się zdziwiłam. Mało która firma tak dba o pracownika.
- Objąłbym stanowisko dyrektora finansowego. Mam czas do namysłu do poniedziałku. To musi być szybka decyzja. Zaczynałbym już za dwa tygodnie. Oczywiście firma opłaca mieszkanie i opłaty z tym związane.

Byliśmy pod wrażeniem. I dziewczynki i ja. To naprawdę się nie zdarza już w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza, gdy teraz tak trudno na rynku. Już miałam się odezwać, gdy nagle małe zauważyły budkę z lodami przy drodze.
- LODY!!!! – ogromny krzyk wydobył się z ich gardeł.
- Mami, ja chcę lody!!! – wrzeszczała Asia
- Ok. Zatrzymujemy się.

Lody były pyszne. Wybrałam czekoladowo-pistacjowe. Moje ulubione połączenie smaków. Basia zakochana jest w owocowych, a Asia w śmietankowych. Karol najbardziej lubi orzechowe. Tak więc, każdy ze swoim ulubionym smakiem w ręku, idziemy nad jeziorko, które jak się okazało, jest tuż obok. Gdy dziewczyny wariują rzucając kamienie do jeziora, my siedzimy wtuleni w siebie.

- Dobrze, że jesteś ze mną – mowi Karol – jesteś najlepszą żoną na świecie
- A miałeś inną? – śmieję się przekornie
- Heh… w tym wcieleniu nie, ale może w poprzednim miałem cały harem. Kto wie.

Dobrze tak siedzieć beztrosko, szczęśliwie, rozkoszować się ciszą, spokojem, sobą. Takie proste a tak wyjątkowe. Uwielbiam. Bezgranicznie uwielbiam.

Zasnęłam. Zasnęłam na ramieniu mojego męża. Obudził mnie delikatnym głaskaniem w policzek

- Pora się zbierać kochanie. Chodźmy.

I idziemy. Ręka w rękę. Jak kiedyś. Jak dawniej.

Dopiero wieczorem, gdy już zalokowaliśmy się w przytulnym pensjonacie, mamy czas, by porozmawiać o temacie, który zakończył się poprzez zobaczenie budki z lodami.

- Karol, uważam, że powinieneś przyjąć tę posadę. To dla ciebie wielka szansa, sam zresztą wiesz. Głupotą byłoby powiedzieć „nie”.
- Ale Alu przecież ustaliliśmy, że nie chcemy żyć i mieszkać osobno!
- Wolę, abyś się realizował niż siedział tu sfrustrowany. Poza tym i tak przy pracy w Polsce, późno kończyłeś i często wyjeżdżałeś.
- Ale…
- Spróbujmy. Najwyżej się nie uda. Będziemy się widzieć stosunkowo często.
- Co dwa tygodnie to nie jest zbyt często kochanie.
- Ale też nie jest to co dwa czy trzy miesiące. Różnica spora.
- Wiesz, co było, gdy wyjechałem ostatnim razem

Pamiętam dokładnie. Dobrze, że jest ciemno i nie widać, jak moje policzki stają się coraz bardziej czerwone. Daniel. Moja namiętność i mój wyrzut sumienia. Moja druga rzeczywistość.

- Wiem… - w końcu odpowiadam
- I… ?
- To już za nami. A tyle przed nami. Nie chcę, abyś niczego żałował.
- Ja także nie chcę Alicjo. Problem z tym, czego będę żałował. Wyjazdu czy rezygnacji.
- Nie wiem. Obawiam się, że na tak postawione pytanie nigdy nie uzyskasz dobrej i satysfakcjonującej odpowiedzi. Dwie możliwości. Równolegle. Jedna decyzja ma wpływ na to, co będzie się działo z pozostałymi składnikami życia. Natomiast mam dość patrzenia na Ciebie, jak jesteś niezadowolony, łazisz na te rozmowy, które nic nie dają. A jak znowu znajdziesz pracę i firma wyśle cię gdzieś na pół roku? Przecież nie powiesz „nie”? Musisz spróbować.
- Ale…
- Karol, musisz. To twoja ogromna szansa. A może dzięki temu zyskamy coś więcej niż to, co mamy teraz.
- Uwielbiam cię taką stanowczą dziecinko – powiedział i zaciągnął mnie pod kołdrę.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ODCINEK 49 - LOT, KTÓREGO NIE BYŁO


Poznałem ją jeszcze na studiach. Podczas wakacyjnego stażu, pracowaliśmy w tej samej firmie. Ogromna nowojorska korporacja. Przez pierwsze dni tak byłem skupiony na zadaniach, które zlecił mi kierownik działu, że nie zauważyłem jej. Dopiero pewnego wieczoru, w jednej z broadway’owskich knajpek, gdzie odbywała się impreza zapoznawcza, ujrzałem ją. Siedziała sama przy stoliku barowym i wolniutko sączyła drinka. Właściwie bawiła się rurką, która była w nim umieszczona. Obserwowałem ją, a ona patrzyła na tańczących kolegów. Gdy prawie odważyłem się do niej podejść, Steve – kolega z biurka obok – zaprosił ją na parkiet. Widziałem wahanie w jej oczach. Odmówiła. Pokazała palcem na szklankę. Mogłem się tylko domyśleć z jej gestów, co miała na myśli. Raczej nie chciała się bawić.
Podszedłem nieśmiało, usiadłem obok i zamówiłem drinka.

- Jak się bawisz – zapytałem
- Jeśli picie drinka w samotności można uznać dobrą zabawą, to całkiem świetnie
- A nie chcesz do nich dołączyć – pokazałem na głównych imprezowiczów, którzy wywijali swoje giętkie ciała w rytm muzyki.
- Raczej nie. Przed chwilą też dostałam taką propozycję. Odmówiłam.
- Coś się stało?
- Można tak powiedzieć. Wczoraj skręciłam kostkę. Jestem trochę unieruchomiona. Dlatego też dzisiaj nie byłam w firmie.

Dopiero teraz zauważyłem stojące przy barze kule.

- To już rozumiem. Czyli tańce na jakiś czas musisz wykluczyć z repertuaru
- Dokładnie na trzy miesiące. Jeśli nie chcę oczywiście wylądować z unieruchomioną nogą na łóżku szpitalnym na kolejne kilka miesięcy.
- To raczej średnia przyjemność. Nie polecam. Dwa lata temu miałem tam długi pobyt po narciarskich szaleństwach. Załatwianie najpilniejszych potrzeb przy pomocy osób trzecich jest średnią przyjemnością.
- Hi hi, fakt. – no w końcu się uśmiechnęła. Co prawda przy opowieści o mojej męce, ale co tam.

Miała na imię Jane, jak się dowiedziałem, tego samego wieczoru, spędzając przy barze czas do 4 nad ranem. Pochodziła z Kalifornii. Zawsze marzyła o Nowym Jorku i przeniosła się tu na studia. Co się potem okazało, studiowała dwa lata wyżej ode mnie. Po stażu liczyła na ofertę pracy. Pragnęła zostać w mieście, które kochała. Jej rodzice prowadzili dużą firmę, ale nie myślała o tym, aby pracować razem z nimi. Chciała cieszyć się wolnością i rozwijać swoje pasje, zdobyć doświadczenie w największych przedsiębiorstwach.

- Nie mogę wstać. Pomożesz mi – zapytała. Była tak bardzo bezpośrednia. Nie owijała w bawełnę. Mówiła to, co myśli. Nie ukrywała emocji, uczuć, swoich potrzeb. To było w niej cudowne. Nie trzeba było przedzierać się przez skomplikowaną naturę kobiecą, która nie wiadomo kiedy, gdy mówi „tak”, myśli „nie” lub na odwrót.

Pomogłem jej wstać, zamówiłem taksówkę, podjechaliśmy pod jej mieszkanie. Wniosłem ją na górę. Tę noc spędziliśmy razem. Kolejne noce także. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Moje najpiękniejsze lato. Najpiękniejszy czas.

Razem jeździliśmy do firmy, razem z niej wracaliśmy. Spędzaliśmy wspólnie wieczory tworząc nowe prace i wysyłając je na konkursy.
Chodziliśmy do kina. Uwielbialiśmy filmy. Po każdej obejrzanej produkcji, długo dyskutowaliśmy nad fabułą i detalami.
Zajadaliśmy się owocami. Sami hodowaliśmy na balkonie truskawki i pomidory. Wspólnie przyrządzaliśmy posiłki. Jane przepadała wprost za kuchnią meksykańską.
Po pracy często wstępowaliśmy na pyszne lody. Zawsze kupowaliśmy inne  smaki i wymienialiśmy się naszymi kubkami.

We wrześniu Jane dostała ofertę pracy. Aby to uczcić, wybraliśmy się do eleganckiej restauracji. Byliśmy ubrani w wieczorowe stroje. Ja w nowym garniturze, ona w przepięknej granatowej sukience. Jej ramiona okryte były przeźroczystym materiałem. Gdy dotarliśmy na miejsce, ona oniemiała z wrażenia na widok rodziców, którzy specjalnie na ten dzień przyjechali z Kalifornii. Zaaranżowałem tę niespodziankę. Byłem pewien, że będzie się niesamowicie cieszyć i nie pomyliłem się ani troszeczkę. Oczy jej błyskały taką radością na ich widok.

W ten sam wieczór oświadczyłem się Jane. Byliśmy ogromnie szczęśliwi. Kupiliśmy małe mieszkanko na dolnym Manhattanie. Planowaliśmy ślub. Moje życie dawało mi więcej radości niż mógłbym oczekiwać. Ja studiowałem, ona pracowała. Otworzyliśmy razem małe biuro architektoniczne.

Pamiętam, gdy pod koniec października, przyszła do domu. Cała przemoczona. Drżała z zimna. Zrobiłem jej kubek ciepłej herbaty z imbirem. Otuliłem kocem. Siedzieliśmy blisko siebie. Czytaliśmy książki. Ona opowiadała o ciężkim dniu w pracy, przygotowaniach do przetargu. Ja relacjonowałem swoje zajęcia. Niby nic. Niby zwyczajne życie, niby nic nadzwyczajnego, a jednak tyle magii w tych krótkich chwilach szczęścia było.

I w końcu nadszedł ten dzień. 6 kwietnia. Ślub miał odbyć się w Kalifornii. Marzyła o ślubie w ogrodzie nad brzegiem jeziora. Wszystko miało być idealne. Pogoda, goście, wystrój – prosty ale niebanalny. Zadbała o wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

To był wymarzony dzień. Cudowne słońce oświetlało ich twarze. Ogród wypełniony był białymi różami. Tylko jedne były czerwone – w jej bukiecie.
Zobaczyłem Jane w białej sukni. Wyglądała zjawiskowo. Lśniące długie włosy opadały na jej odkryte plecy. Twarz ukryta za welonem. Jej ojciec prowadził ją do ołtarza. Oddał mi ją w opiekę. Na zawsze już moja Jane.
Wygłosiliśmy słowa przysięgi, założyliśmy obrączki na palce, obsypani płatkami kwiatów staliśmy się mężem i żoną. Staliśmy się częścią siebie.
Przyjęcie wyjątkowe i niepowtarzalne trwało do białego rana.

Tylko podróż poślubną przełożyliśmy w czasie. Przez zobowiązania w pracy, trzy dni po ślubie musieliśmy być z powrotem w Nowym Jorku.
- Jak się masz mój najcudowniejszy z mężów? – wypowiedziała właśnie te słowa, gdy po raz pierwszy obudziliśmy się jako mąż i żona. Do dzisiaj słyszę je niemal każdego ranka.
- Witaj Stokrotko. Co dziś robimy?

Planów mieliśmy tysiące. Spraw również. Uśmiechy nie znikały z twarzy.

We wtorek jej rodzice odwieźli nas na lotnisko. Nie mogliśmy znaleźć miejsca kręcąc się po parkingu.

- Może wysiądziecie, a ja z mamą zaparkuję gdzieś, gdzie znajdę miejsce – powiedział ojciec Jane.
- To ja pojadę z rodzicami, a ty kochanie weź te dwie walizki. My przyniesiemy te mniejsze
- A nie lepiej ci wysiąść teraz – zapytała Jane mama
- Jeszcze chciałam przepakować tę  torbę podręczną

Facet z tyłu za nami zaczął trąbić niecierpliwie.

- Ok. Ja wysiadam i czekam na was w holu. W razie czego, dzwońcie
- Super kochanie! Do zobaczenia – powiedziała Jane i odjechali

W sali odlotów tłum. Zdałem walizki – przynajmniej lżej się zrobiło. Usiadłem na ławeczce niedaleko wejścia i czekałem na pozostałą część ekipy. Mijały kolejne minuty, a oni nie przychodzili. Próbowałem dzwonić, ale telefon milczał. Zaczęli zapowiadać nasz samolot. Chodziłem niecierpliwie z kąta w kąt. Stanąłem w kolejce do odlotu. Przepuszczałem kolejne osoby, gdy już nadeszła moja kolej. Teraz już dzwoniłem co minutę. Jane z rodzicami nie pokazywali się. Za to za oknem słychać było policję jadącą na sygnale, kilka karetek. Intuicja mówiła mi, że zdarzyło się coś niedobrego.

W końcu telefon.
- Jane! Gdzie jesteś?
Nie była to niestety moja Jane. Był to policjant, który spotkał się ze mną kilka minut później. Poszliśmy razem do biura. Nie pamiętam, co mówił dokładnie. Słowa, które zapamiętałem to: „wypadek”, „policja”, „pijany kierowca”, „szpital”.

Pojechaliśmy razem do szpitala. Przejeżdżaliśmy koło rozbitych aut, które otaczały straż pożarna i wozy policyjne. Widziałem na ulicy nasze torby rozrzucone wkoło nich.

W szpitalu kazali mi czekać w jakiejś okropnej sali, gdzie huczała klimatyzacja. Siedziałem skulony na krześle w rogu. Byłem w amoku. Nie mogłem się ruszać.

Wszedł lekarz. Wywołał moje imię i nazwisko.
- Jestem mężem Jane – odpowiedziałem na jego pytanie. – Co z nią? Czy mogę ją zobaczyć? Proszę, pozwólcie mi ją zobaczyć!!! – błagałem i krzyczałem
- Panie Duwe, pana żona i dziecko nie żyją. Rodzice również. Bardzo mi przykro.
- Coo? Dziecko? Gdzie Jane?? Ona mnie teraz potrzebuje!!! – krzyczałem jak opętany
- Żona była w 3 miesiącu ciąży. Przykro mi bardzo.

Nie słyszałem jego dalszych słów. Nie pamiętam, co się stało. Dali mi jakiś zastrzyk. Ktoś zadzwonił do moich rodziców. Wypadłem na ulicę. Biegłem przed siebie. Zatrzymałem się dopiero po kilku milach. Byłem przepełniony smutkiem, płaczem, nienawiścią do świata.

Nigdy nie zobaczyłem więcej ani Jane ani jej rodziców. Mojej córeczki też nie. Pogrzeb był dla mnie męczarnią. Te same twarze, które widziałem tydzień temu na naszym ślubie składające nam wówczas gratulacje, teraz przelewały na moje ręce liczne kondolencje. Stałem więc, koło dziadków Jane, samotny i opuszczony. Brakowało mi jej uśmiechu i radości. Jej obecności. Jej dotyku i spojrzenia.

Zdjęcia i film ze ślubu leżą wciąż nieruszone w pudle w moim nowojorskim mieszkaniu.

Barcelona była moją ucieczką. Nie uśmiechałem się do czasu, gdy poznałem Ciebie, Kate. Dzisiaj mijają cztery lata od tamtego momentu. Od momentu, gdy wszystko straciłem. Teraz odrodziłem się na nowo.

Wiem, że marzyłaś z pewnością o hucznym ślubie, którego nie mogłem ci dać. Nie byłem w stanie raz jeszcze przez to przejść. Tak bardzo boję się o Ciebie. Nie odchodź ode mnie. Bądź zawsze obok.

Łzy płynęły jej po policzkach
- Będę  - odpowiedziała i wzięła mnie za rękę. – Nigdzie nie odchodzę.

Tej nocy kochaliśmy się w świetle świec. Delikatnie i namiętnie całowałam jego ciało kawałek po kawałku. Odkrywałam go na nowo pocałunkami zasklepiając kolejne blizny. On czule pieścił moje włosy, głaskał mój brzuch. Poruszaliśmy się cicho, cichutko. W rytm muzyki, w rytm miłości, która nas połączyła.

wtorek, 2 kwietnia 2013

ODCINEK 48 - STÓŁ Z POWYŁAMYWANYMI NOGAMI


No tak. Wiosna przyszła a zima w pełni. Piękna zima tej wiosny, można by rzec. Wyjechaliśmy z Karolem na jeden dzień poza miasto do SPA. Kasę trzeba ściubić, ale bez przesady. Zresztą, musieliśmy pogadać. Przede wszystkim o nowym członku rodziny, który został przedstawiony nam w progu własnego domu oraz o pracy Karola.

W lany poniedziałek, po oryginalnej bitwie na śnieżki – co z pewnością na przestrzeni mijających lat będziemy wspominać z uśmiechem – wsiedliśmy do auta zabierając ze sobą stroje kąpielowe, klapki i ręczniki i pojechaliśmy w świętokrzyskie. Mamy tam swój ulubiony hotel na takie właśnie jednodniowe wypady. Stosunkowo blisko domu – ale już nie w Warszawie. Można wypocząć.

Kaśka zaskoczyła wszystkich. To, że jest nieprzewidywalna, wiedzieliśmy od dawna. Nie wiedzieliśmy jednak, jak bardzo. Zwłaszcza, że wciąż nam powtarzała, że „nigdy nie zwiąże się z żadnym facetem”.

Marco, fajny chłopak – przynajmniej taki się wydaje po kilku dniach spędzonych razem. Cóż więcej można powiedzieć. Nie znam gościa, tak naprawdę. Jest trochę nieśmiały, ale za to świetnie gotuje. Kaśka zakochana, aczkolwiek trzyma go z rezerwą. Nie „pod butem”, ale nie dopuszcza do każdego zakątka. Więc on musi gonić króliczka, z czego notabene jest raczej zadowolony. A jeśli nie zadowolony, to przynajmniej skupiony na zdobywaniu. A mężczyźni, jak powszechnie wiadomo, łowcami są z natury.

Mój zięć pochodzi z USA. Przez lata mieszkał z ojcem w Waszyngtonie. Potem przeniósł się na studia do Nowego Yorku, a stamtąd wyjechał na rok do Barcelony. Studiuje architekturę. Jego prace zdobywają podobno różne nagrody na międzynarodowych konkursach. Teraz planuje kolejną półroczną podróż. Tym razem do Indii. Kaśka na ten temat milczy. To znaczy milczy, jednocześnie się naburmuszając. Taki klasyczny damski foch. Niby nie ma problemu, a jednak niełatwo przejść drogą, bo zaminowana na amen. Strzelanie fochów to zdecydowanie najmocniejsza strona kobiecej natury mojej najstarszej córki.

Po drodze zatrzymujemy się na kawę w Mc Donald’s. Mieliśmy jechać pogadać, a milczymy całą drogę.

- Mów, co z twoją pracą – rozpoczynam temat mieszając cukier w kawie
- Dostałem propozycję. Ciekawa, choć szczegółów jeszcze nie znam
- A coś więcej? – popędzam pytaniem
- Coś więcej. Hm. Tak… tylko od czego zacząć… - widać wielkie zawahanie na twarzy Karola, jakby miał powiedzieć coś, co zaważy na naszym przyszłym życiu – to praca nie w Polsce – w końcu wydobywa z siebie to, co siedziało mu na sercu.
- Co? – pytam z niedowierzaniem, a on opowiada mi całą historię o swoim spotkaniu z kumplem, o propozycji ze Szwajcarii.
- Jeśli bym się zdecydował, miałbym z nimi spotkanie w następny wtorek w siedzibie firmy. Podróż na ich koszt – dodaje
- I jaką decyzję podjąłeś?
- Ala, nie tym tonem. Proszę cię. Nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji. Nie zrobiłbym tego bez rozmowy z tobą.
- Czyli jednak chcesz wyjechać?
- Nie chcę wyjeżdżać! Wiem, co się stało podczas mojego ostatniego pobytu zagranicą. Myślisz, że to łatwa decyzja, że łatwo mi przychodzi mówienie o takiej propozycji. Która mimo że atrakcyjna, to jednak nie do końca.
- Czyli uważasz to za atrakcyjną ofertę, tak? – ironicznym tonem pytam i wstyd mi za siebie. Ale nie potrafię inaczej. Z jednej strony wiem, jak długo szuka pracy, jak wkurzające jest „sprzedawanie się” na rozmowach kwalifikacyjnych, jak bardzo chciałam, aby mu się udało. No a teraz, gdy już się udało, to nawet nie potrafię wesprzeć go w jego rozterkach. No bo do jasnej cholery, dlaczego Szwajcaria!!! W Warszawie firm mnóstwo, tym bardziej w Polsce, a tu Szwajcaria!!! Szlag by to trafił!
- Nie wkurzaj się Ala. Mówię ci o propozycji. Zawsze mogę podziękować i tyle – głos ma stanowczy
- Czy ja się wkurzam? No powiedz, czy ja się wkurzam?
- Na oazę spokoju to raczej nie wyglądasz
- A zgadnij przez kogo?
- Ala, nie obrażaj się tylko pogadajmy jak ludzie. Dostałem propozycję i ci o niej mówię. Decyzja należy i do ciebie i do mnie. Wiesz, jak wygląda sytuacja. Jeszcze miesiąc mam wypowiedzenia, potem zaległy urlop. Od czerwca teoretycznie mogę być bez kasy. Nie stać nas na to. To fakt niepodważalny. Pracy szukam, wiesz dobrze. Nie jest to łatwe przy tym cholernym kryzysie na rynku. Jeśli już coś oferują, to dwa razy mniej niż teraz zarabiam. A chyba nie o to chodzi. Mogę spróbować otworzyć coś swojego, ale sama wiesz, jak to jest w początkowej fazie. Ciężko coś zrobić.
- Ale wyjazd!
- A myślisz, że ja chcę wyjeżdżać i mieszkać sam w Szwajcarii. Budzić się co rano i myśleć, co robicie. Zasypiać przed telewizorem i marzyć, żeby znaleźć się na weekend w domu.
- Ja też zasypiam sama! I budzę się sama!
- Alicja! Wiem! Bez sensu ta cała dyskusja. Żałuję, że ci powiedziałem. Zadzwonię do nich jutro i odmówię. Będę dalej szukał pracy tutaj. Myślę, że coś wkrótce znajdę

Siedzę nieruchomo. Nienawidzę być się w takiej sytuacji. Wściekła i z wyrzutami sumienia! Brrrr. Albo wrrr. Wrrr brzmi lepiej. Zdecydowanie lepiej. Wrrr jest bardziej kobiece!

- Chodźmy – mówi i wyciąga do mnie rękę – jedźmy dalej
- Nie chce mi się już jechać
- Szkoda dnia. Nie zmarnujmy go sobie bardziej.
- Mówię ci, że mi się nie chce
- Ala, nie rozpaczajmy i zachowujmy się jak dorośli ludzie. Możemy wrócić do domu i siedzieć z minami skwaszonymi, albo jechać, odprężyć się, pobyć we dwoje. Obrażanie się na siebie teraz w niczym nie pomoże.

I rzeczywiście Karol miał rację. Dobrze, że pojechaliśmy. Jakoś tak wszystko lepiej wygląda z dystansu. Popływaliśmy w basenie, były masaże, manicure, sauna, pyszny obiad i deser. Odpoczęliśmy. W miarę na spokojnie przegadaliśmy temat Kaśki i jej … hmmm... męża. Doszliśmy do wniosku, że to jej sprawa i jej życie. Tyle, ile mogliśmy jej przekazać, to już zrobiliśmy. Teraz ptak wyfruwa z domu. Co osiągnie i jak to zrobi, to już inna sprawa. To już jednak od nas nie zależy. My jesteśmy już obserwatorami. Możemy wspierać i kochać. I tyle. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa, choć znając Kaśkę, nie sądzę, żeby to był ostatni facet w jej życiu. Ale tego głośno już nie wypowiadam.

W drodze powrotnej znowu kawka – tym razem w miłej knajpce przy drodze. Już spokojniej rozmawiamy. Chciałam wrócić do szwajcarskiego tematu, ale Karol szybko go uciął. Stwierdził krótko, że nie ma o czym mówić. Coś mi jednak mówi, że jeszcze to nie koniec dyskusji w tej kwestii.

- Mamuś! Już jesteś! Czemu mnie nie zabrałaś? – mały Asik krzyczy od progu
- Asia, mówiłam ci, że rodzice też czasami muszą pobyć razem – Basia bierze Asię na ręce, żebym mogła spokojnie się rozebrać. Niesamowicie zżyły się teraz ze sobą.
- A gdzie Kaśka?
- Poszli na imprezę do Olki. Zaprosiła ich na lanoponiedziałkowe party!
- No tak. A kolacja? Pasuje coś zjeść!
- Może zrobimy omlety z owocami? Co wy na to – proponuje Karol i obejmuje mnie w pasie.
- Taak! – entuzjazmu przy tej potrawie nie brakuje nigdy
- To ja zrobię omlety, a wy pokrójcie owoce i nakryjcie do stołu – dyryguje tato córkami
- Ok
- To ja idę się przebrać

Ubrana w dresy zasiadam jeszcze na chwilę do komputera.

Maili mnóstwo. Większość życzenia świąteczne. Wśród nich jeden inny.

From: Daniel
To: Alicja
Date: 31/03/2013, 23:58
Theme: Zdążyć przed północą

Nie chcę mieszać Ci w życiu. Wystarczająco już namieszałem jakiś czas temu. Trudno mi jednak zapomnieć. Nie myśleć i spać spokojnie. Leżeć w pustym łóżku. Zniknąłem z twojego życia, bo tak było lepiej. Nie pojawiłem się jednak bez powodu. Wróciłem do kraju. Przez rok leczyłem się w Kanadzie. Już jest lepiej.
Przez ten rok, tylko myśl o tobie dodawała mi odwagi do walki z chorobą.
Powracałem myślami do Zakopanego, do Warszawy, do krótszych i dłuższych spotkań tylko we dwoje.

Marzyłem o Tobie, marzyłem o nas. O Twoim ciele wplecionym we mnie. O Twojej twarzy, którą rozświetlają pierwsze promienie słońca. O dotyku ciepłym. O Twojej skórze tak delikatnej jak utkany z najcenniejszych nici cudowny materiał. O wspólnych rozmowach – tych dłuższych i tych krótszych, tych poważnych i tych o niczym niby, a jednak o wszystkim.

Marzyłem o kolorze Twoich oczu, zapachu twoich włosów, pocałunku namiętnym i wyjątkowym.

Moje myśli wracały do chwil, gdy w błękitnej pościeli kochaliśmy się namiętnie, gdy pieściłem ustami Twe nagie ciało.

Pamiętam tak dokładnie Twoją twarz, Twój zmysłowy dotyk, Twoje spojrzenie.

Pamiętam, jak przygryzasz wargi, gdy się denerwujesz i w jak sposób ukrywasz zdziwienie delikatnie przymykając oczy.

Pamiętam Cię całą Alicjo. Twoje najwrażliwsze punkty na ciele. Wnętrze ud, cudowne piersi, które tak namiętnie wtórowały melodii miłości.

Chwile spędzone przy palącym się kominku, nas wtulonych w siebie i wpatrzonych w ogień. Wspólne posiłki.

I ten stół w kuchni przy którym piliśmy gorące kakao z Twoimi ulubionymi piankami. Ten właśnie stół, przy którym teraz siedzę, pisząc ten list do Ciebie.

Chcę zdążyć przed północą. Za cztery minuty 1 kwiecień. Wiedz, że to nie Prima Aprilis.

Pojawiłem się w Twoim życiu na nowo, by Ci podziękować. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie dziś już na tym świecie!

Wesołych Świąt!

Twój Daniel